Lądowanie na Svalbardzie w środku zimy musi trochę przypominać lądowanie na księżycu. Kiedy zbliżaliśmy się do Longyearbyen kapitan samolotu zakomunikował, że ze względu na potężną zamieć śnieżną możemy mieć problem z podejściem. Takie słowa, czy się chce czy nie zostają w głowie do momentu aż maszyna nie złapie kołami gruntu. Z okna z jednej strony było widać morze, a z drugiej skutą lodem skorupę ziemi, która nie miała końca. Wszystko więc już na samym początku tej krótkiej wyprawy wskazywało na to, że znajdziemy to czego szukamy – surowy arktyczny klimat, gdzie natura narzuca ludziom swoje warunki i nigdy nie idzie na kompromis.
Pas startowy i odbiór bagaży. Pierwsze spotkanie z misiem 😉
Trochę suchych faktów: Archipelag Svalbard jest norweską prowincją w Arktyce i swoją wielkością równa się mniej więcej powierzchni Litwy. Zamieszkuje go jednak na stałe nieco ponad 2 tysiące osób, a co ciekawe – populację niedźwiedzi polarnych szacuje się na ok 3 tysiące. Średnia temperatura wynosi ok – 14 stopni zimą do ok 6 stopni latem, ale jak to ze statystyką bywa najczęściej – zdarza się tak, że przez długie tygodnie temperatura oscyluje wokół 25/30 stopni poniżej zera. Generalnie jednak trzeba powiedzieć, że mimo tego, że w lini prostej do samego bieguna północnego jest ok 1 tys kilometrów to klimat nie jest tak surowy jak w innych miejscach położonych na tej szerokości geograficznej. Nam jednak narazie wystarczy tymbardziej, że wylądowaliśmy tam w okresie nocy polarnej, nie widzieliśmy słońca ani przez chwilę, a wiatr w porywach przekraczał 80 km/h.
Poniżej miasteczko Longyearbyen w całej rozciągłości – jedno z dwóch zamieszkanych na Svalbardzie. Kiedyś osada myśliwska, później górnicza, a obecnie głównie turystyczna, choć i górnicy i myśliwy dalej tu mieszkają. Jest tutaj najdalniej wysunięty na północ port lotniczy przystosowany do obsługi samolotów komercyjnych – dalej bez wojska, albo bez specjalnej ekspedycji naukowej się nie wybierzecie 😉 Rządzi tu niepodzielnie Gubernator Svalbardu, który jest i policją i urzędem ochrony środowiska zarazem.
Zakwaterowaliśmy w absolutnie najtańszej możliwej lokalizacji w mieście tj guesthousie na samym końcu miasteczka, który kiedyś był kwaterą dla górników pracujących w pobliskiej kopalni węgla. Trzeba tu niestety powiedzieć, że o ile bilety lotnicze trafiliśmy super okazyjnie dzięki fly4free to już na noclegi w jakimkolwiek zakątku Norwegii nie przysługują chyba żadne promocje. Tak czy inaczej, miejsce miało swój klimat. Mieliśmy do dyspozycji pokój w którym mieściło się łóżko i umywalka, a łazienka i kuchnia była na korytarzu.Sporo dawał do myślenia widok na miejscowych, którzy przeładowywali karabin po tym jak mijali okna naszego hostelu.
Takie miejsca na ziemi rządzą się własnymi prawami. Na Svalbardzie każda dorosła osoba ma prawo do posiadania broni co wynika z wspomnianej wcześniej dużej populacji niedźwiedzi polarnych. Wieczorem praktycznie każda osoba ma na ramieniu karabin, który w obrębie miasteczka nie może być nabity. Kiedy ludzie opuszczają granice Longyearbyen, czyli mijają nasz hostel, od razu wkładają naboje do magazynka. My niestety musielibyśmy wyrobić sobie pozwolenie, co umówmy się – szczególnie trudne by nie było, ale byliśmy za krótko, żeby sobie zawracać tym głowę. Trzeba powiedzieć, że powrót w środku nocy po paru piwkach, w zamieci śnieżnej, bez karabinu, ze świadomością, że istneje nawet minimalna szansa na spotkanie misia dostarczał ciekawych doświadczeń.
Poniżej widok z drzwi naszego hostelu. Te światełka na horyzoncie przy morzu to centrum do którego codziennie chodziliśmy na piechotę w tę i z powrotem. Fotka cyknięta podczas najjaśniejszego momentu dnia.
Ubrani to w drogę!
Wybraliśmy się na wycieczkę do jaskini lodowej psimi zaprzęgami. Wszystkim obrońcom praw zwierząt oświadczamy, że jeżeli krytykują taką formę transportu to nie mają o niczym pojęcia. Psy same garną się do zaprzęgu i są przeszczęśliwe, że mogą zabrać człowieka na przejażdżkę. Czysta rozrywka. Poniżej dzikie spitsbergeńskie refinery i droga do hodowli piesków.
Nieskromnie trzeba przyznać, że Sowa w wędkarskim kombinezonie był najlepiej przygotowanym turystą na wyprawy w Longyearbyen 😉 Firmy turystyczne generalnie mają kombinezony na wyposażeniu więc własnych brać nie trzeba.
Tu tak jak widać hodowla psów zaprzęgowych. Przynamy, że kiepsko znamy się na rasach, więc jak ktoś potrafi je określić to prosimy o zostawienie takiej informacji w komentarzu.
Zaprzęg trzeba było przygotować samodzielnie co samo w sobie też stanowi dobre doświadczenie. Zapiąć wszystkie 6 psów do sanek tak, żeby same sobie nie pojechały stanowiło pewne wyzwanie.
To jedziemy !
Krótki odpoczynek na trasie.
Pół litra wrzątku i mamy gotowe jedzenie na wyprawę. Jeżeli możemy coś doradzić na przyszłość to nie kupujcie tego shitu…
Namiot poniżej stanowił ostatni przystanek przed wejściem do jaskini. Częste zamiecie śnieżne na Svalbardzie powodują, że chodzenie po nieznanym gruncie może być zdradliwe i trzeba wiedzieć gdzie stawia się nogę. Takie jaskinie, ktore znajdują się pod ziemią nie należą tutaj do rzadkości.
W związku z tym, że jaskinie są całoroczne, a temperatura w lato przekracza 0 stopni to cały czas powstają nowe warstwy lodu, które przybierają naróżniejsze odcienie, czego niestety nie widać na zdjęciach. Najstarszy lód w tej jaskini liczy kilka tysięcy lat. Jak na zamarzniętą wodę całkiem sporo.
Do Lonyearbyen wracaliśmy jak było już całkowicie ciemno, bo ciężko powiedzieć, że jechaliśmy w dzień, a wracaliśmy w nocy. Uroki nocy polarnej.
Co nas niesamowicie pozytywnie zaskoczyło to to, że w miejscowym barze, których w sumie jest chyba ze cztery, znaleźliśmy taki polski akcent. Wódka pamiętała chyba jeszcze pierwszych polarników na Svalbardzie, bo procenty gdzieś uszły w przestrzeń, ale klimat jednak pozostał.
Po szociku, zaczął się nasz codzienny, mozolny powrót do hostelu. Rzecz jasna od supermarketu (jedynego w mieście)
Na zboczu widać starą kopalnię węgla, w której miejscowi palą światło podczas nocy polarnej, żeby wnieść do miasta trochę więcej światła.
Pierwszy ”dzień” na Spitsbergen dobiegł końca. W tym momencie nie potrafimy już określić, która była godzina na zdjęciu powyżej, ale chyba nie ma to wielkiego znaczenia. Kolejny wpis z wyprawy na lodowiec !