Peru to kawał terenu – pustynie na wybrzeżu, Andy w centrum, Titicaca na półudniowym – wschodzie, wilgotny las równikowy na północy….. 2 tygodnie na miejscu to zdecydowanie za mało czasu, żeby wszystko zobaczyć plus znaleźć jeszcze chwilę na bieżące blogowanie
Z tego też powodu wpis dodajemy dopiero teraz, mimo że od końca wyjazdu minął już dobry miesiąc i niestety musimy mocno okroić treść notatek pod zdjęciami. Poszczególne tematy, które warte są uwagi opiszemy w formie osobnych postów w najbliższym czasie i nie ukrywamy, że mile widziane są sugestie, którym z opisanych przez nas miejsc, należy się osobna notka.
Wyjazd był o tyle specyficzny, że tym razem nasza ekipa liczyła 5 osób – my, obie mamy i brat Sowy – Adam.Wzięliśmy na siebie organizację podróży do państwa w którym do tej pory nie byliśmy, gdzie mówi się w języku, którego nie znamy. Mimo wszystko okazało się, że był to do tej pory najlepiej zaplanowany wyjazd na jakim byliśmy, wliczając w to objazdówkę po Maroku z Rainbow Tours i oczywiście wszystkie nasze dotychczasowe podróże.
Bilety kupiliśmy z dolotami do Barcelony i Londynu, w obie strony przez USA. Było to o tyle fajne, że mieliśmy troche czasu na zwiedzanie i ”po drodze” zobaczyliśmy dwa piękne miasta. Oczywiście na tyle ile pozwolił nam czas. Poniżej Barca.
Trzymając się koncepcji bloga nie sposób nie wspomnieć o samolocie American Airlines, którym lecielieliśmy na trasie Barcelona – Miami. W ogóle myślimy, że w końcu jest to dobry moment, aby poświęcić chwilę uwagi podróży przez Stany Zjednoczone. Otóż tak. Państwa zaznaczone kolorkiem innym niż szary to państwa, które nie posiadają obowiązku wizowego. My jak widać i co powszechnie wiadomo taki obowiązek posiadamy. Warto zwrócić uwagę na inne ”szare państwa”, bo to dobrze pokazuje to jak jesteśmy traktowani.
Zanim więc wylecimy do Stanów musimy ubiegać się o wizę turystyczną, która kosztuje 500 zł, odpowiedzieć na pytania, czy mamy jakiś związek z Al-Kaidą, czy handlujemy narkotykami i tego typu podobne, po czym od dobrej woli celnika na lotnisku docelowym zależy, czy nas łaskawca do siebie wpuści, czy też nie. Po 10 godzinach lotu samolotem, który był starszy od Kolumba, trafiliśmy na odprawę celną do której staliśmy 3 godziny w kolejce. Kontrola paszportu, odcisków palców, pytania po co, na co i w ogóle. Dalej – odebranie bagażu, obwąchanie przez pieska, kolejna kontrola paszportowa i bagażowa i oficjalnie jesteśmy na terenie Stanów Zjednoczonych, co wiążę się teraz z konieczniością ich opuszczenia. Kolejka do check-inu, kontrola bagażu podręcznego i już jesteśmy w samolocie. Suma sumarum – prosty transfer zajmuje w Stanach ok 5 godzin i weźcie to pod uwagę w razie kupowania biletów lotniczych, które przewidują na swojej trasie tą lokalizację. Stany najwyraźniej nie chcą żebyście przez nie latali więc proponujemy się nie prosić i omijać szerokim łukiem jeżeli nie jest to wasze miejsce przeznaczenia.
W każdym razie po 5 godzinach lotu z Miami dolatujemy do cieszącej się złą sławą Limy. Krótki posiłek w barze na ulicy w Miraflores i przesiadamy się na busa do oddalonej o ok 300 km na południe Ica. Odpoczywać będziemy na końcu podróży.
Region Ica to kawał pustyni, gdzie słońce pali niemiłosiernie, a plantacje winogron ciągną się na wiele kilometrów wzdłuż głownej drogi dojazdowej. Poniżej Huacachina – niewielka wioska zlokalizowana wokół naturalnego jeziora pośrodku olbrzymich wydm. Była to dobra okazja do spróbowania sandboardingu, ale uwaga – jeżeli ktoś planuje na prawde dobrze pojeździć to radzimy wypożyczyć na miejscu dobry sprzęt snowboardowy, a nie brać przykładu ze zdjęć zamieszczonych poniżej. Poza tym nie ma wyciągu więc polecamy to ludziom o żelażnej kondycji bo każdy krok pod góre w piachu po kolana robi swoje.
Po krótkiej nocy wybraliśmy do Islas Balestas z wycieczką, która wykupiliśmy dzień wcześniej w Huacachinie. Odradzono nam park Paracas, do którego pierwotnie mieliśmy się wybrać, ze względu na rzekome zniszczenia po trzęsieniu ziemi. Nie mieliśmy czasu na zweryfikowanie tej informacji, ale Islas Balestas polecamy bez mrugnięcia okiem.
Pozostałość po kulturze Paracas.
Wioska rybacka Lagunillas serwująca pyszne, świeże ryby.
Po wyjeździe z Islas Balestas i Ica, mieliśmy jakieś 700 km na południe do Arequipy, co wiązało się spędzeniem ok 13 godzin w autobusie. Problemy były dwa. Pierwszy to wysokość nad poziomem morza terenów, w które jechaliśmy, a drugi to zagrożenia, których nie brakuje przy nocnych podróżach po Peru. Wydaje się, że pierwszy problem rozwiązaliśmy za pomocą liści koki, które w autobusie dodawaliśmy sobie do herbaty. Co do drugiego wydaje nam sie, że nie jest tak źle jak się mówi jeżeli podróżuje się dobrej klasy autobusami. Krajobrazy niestety nie zachwycały bo dookoła był tylko piach z piachem na piachu 😉 Miasto położone jest na 2325 m.n.p.m.
Z przykrością musimy tutaj stwierdzić, że większość miast peruwiańskich nie reprezentuje sobą nic wizualnie poza okazałym Plaza de Armas. Można śmiało powiedzieć, że po wyniesieniu się Hiszpanów z Peru architektonicznie nie działo się tutaj nic dobrego. Poza centrum jest jeden wielki bałagan. Poniżej chyba najpiękniejszy w Peru Plaza de Armas, Arequipa.
Poniżej Asia znajduje się na jednej z ulic w klasztorze Santa Katalina. Przechodził różne okresy w jego długiej historii, ale zasadniczo był to najbardziej ortodoksyjny katolicki klasztor w Peru przeznaczony dla córek z najbogatszych hiszpańskich rodzin. Zwyczajowo każde drugie dziecko w rodzinie było przeznaczone do służby kościelnej.
Z Arequipy wybraliśmy się na wycieczkę do Kanionu Colca. Wbrew powszechnej obiegowej opinii tak jak Niagara nie jest najwyższym wodospadem na świecie, tak Grand Canion Colorado nie jest najgłębszy. Canion Colca z prawej strony rzeki otoczony jest ścianą o wysokości 4200 m ! Tu też żyją Kondory Wielkie, których rozpiętość skrzydeł potrafi przekroczyć 3 metry.
Mamy przyłapane na wcinaniu koki.
Tutaj podstawowym problemem była wysokość. Punkt w którym siedzimy u góry to tzw Krzyż Kondora który o ile dobrze pamiętamy położony był na wysokości 4100 m.n.p.m. Każde wejście pod górkę dla osoby, która nie jest zaklimatyzowana to ogromny wysiłek. Najwyższy punkt w którym byliśmy podczas tego wypadu to 4900 m.n.p.m. Dla porównania Rysy – 2503 m.n.p.m.. Poniżej festiwal na ulicy w przypadkowym mieście po drodze. Albo mamy takie szczęscie, albo w Peru tylko się baluje, bo w każdym napotkanym mieście widzieliśmy przynajmniej jeden festiwal.
Lamy na wolnym wybiegu 😉
i dzika wigunia.
Z Arequipy udaliśmy się do Puno nad jezioro Titicaca, a stamtąd popłyneliśmy łódką na wyspę Amantani, gdzie nocowaliśmy u przesympatycznej rodziny miejscowych Indian. Tafla jeziora położona jest na wysokości 3800 m.n.p.m. i znów czuliśmy się tak jakby ktoś nam zaszył co najmniej jedno płuco.
Trzeba przyznać, że urokliwe miasteczko.
Ci Państwo nie ubrali się tak dlatego, że w ich domu pojawił się turysta. Takie czapeczki noszą na co dzień bo temperatura wieczorem i w nocy potrafi spać w okolice zera stopni. Czarne kapelusze zarezerwowane są dla szefów wioski.
Tu ciekawostka. Na wyspie Taquile żyją zdaniem UNESCO najlepsi na świecie mężczyźni – szwacze. Każdy chłopiec, aby stać się mężczyzną musi dojść do takiej wprawy w szydełkowaniu, aby zrobić czapkę, którą nabierze wody z jeziora. Jeżeli mu się to nie uda to kobity na wyspie raczej nie znajdzie 😉
Serie zdjęć z lamą, którą kupiła sobie Asia nie miały końca. Poniżej jedna wybrana fotka.
Z Taquille popłynęliśmy na pływające wyspy Ursos, które zrobione są z tataraku. Konstrukcja dość mało stabilna i wymagająca stałej pracy, ale jakby nie patrzeć grunt wolny od podatku. Ludzie żyją tu w fatalnych warunkach i całe szczęście, że nie wybraliśmy sobie wycieczki z opcją noclegu na tej wyspie. Co by nie opowiadać brudne dzieciaki i tak śniły się nam po nocach, a mina Sowy mówi chyba wszystko 😉
Z Puno do Cuzco (3326 m.n.p.m) udaliśmy się samolotem. Opcja jechania kolejnym busem po wysokich górach nocą, gdzie stosunkowo często dochodzi do rabunków średnio nam się uśmiechała. Cuzco architektonicznie jest zdecydowanie najpiękniejszym miastem jakie do widzieliśmy na całej trasie podróży.
Tu przykład fenomenu inżynieryjnego Inków. Trzęsienia ziemi, ok 500 lat historii, najazd Hiszpanów, a mury stoją dalej. Poniżej najbardziej rozpoznawany kamień w Cuzco – 12 kątów spasowanych tak, że nie można włożyć nawet żyletki. Podobno wyszlifowany w ten sposób dla przykładu, aby pokazać że nie istnieje skała, której nie można obrobić.
Następne dwa dni spędziliśmy w Świętej Dolinie. Było tam tyle poinkaskich ruin, a przyroda była tak wspaniała, że obawialiśmy się, że Machu Pichuu, które zostawiliśmy sobie na koniec wyjazdu nie zrobi na nas wielkiego wrażenia….
To co widać za Sową to zdaniem wielu badaczy laboratorium Inków, gdzie testowali oni na poszczególnych tarasach różne rośliny uprawne, w różnych warunkach klimatycznych, bo wbrew pozorom istniały wyraźne różnice w temperaturze i wilgotności między poszczególnymi tarasami. Dla nas hipoteza z laboratorium jest chybiona, bo sprawa jest bardzo prosta. Tu lądowało kiedyś UFO, pokazało Inkom to i owo, a później wrócili do siebie.
Nasz wyjazd zakresie kulturowo-poznawczym dobiega powoli końca i kierujemy się w strone osławionego Machuu Pichuu, czyli perły inkaskiej cywilizacji. Z racji swojego położenia nigdy nie było najechane przez Hiszpanów, mało tego – zostało odkryte dla świata przypadkiem w 1911 roku. Nie wiadomo dlaczego Inkowie opuścili miasto, ale ważne, że zachowało się dla świata w bardzo dobrym stanie. Wszystkie inne miasta do których dobrali się konkwistadorzy zostały zburzone, a na ich miejsce wybudowano budynki sakralne. Jak już wspominaliśmy, baliśmy się trochę, że po Sacred Valley Machu Pichuu nas już nie zachwyci, ale nasze obawy okazały się całkowicie nieuzasadnione. Widok z miasta na góry jest oszałamiający.
Tak już chyba, żeby na koniec wszystkich zdenerwować dodajemy zdjęcia z krótkiego pobytu w Mancorze na północy Peru, gdzie pojechaliśmy odpocząć po naszym intensywnym objeździe. Mancora to główna imprezownia Peru i raj surferów. Totalny chillout.
Wódki z Nutellą nie polecam. Tomasz Sowa.
Ostatnie dni naszej podróży spędziliśmy w Limie. Opuściliśmy Mancorę z wielkim bólem, żeby nie spóźnić się na samolot do Miami. Lima jak wspominaliśmy wcześniej nie cieszy się dobrą opinią podrózników, ale i chyba samych Peruwiańczyków również. Jest to olbrzymia metropolia z rozległymi dzielnicami biedy i dużym wskaźnikiem przestępczości. Stosowaliśmy podstawowe środki bezpieczeństwa i nikt nas nawet nie okradł, może więc wszystkie te informacje są przesadzone ?
Standardowo Plaza de Armas
Sama Lima jest dla nas absolutnie nieciekawa i raczej nie wynika to z tego, że siedzieliśmy tam za krótko aby ją poznać. Na pewno warte uwagi jest Muzeum Larco, które świetnie pokazuje, że Peru to nie tylko Inkowie. U nas plasuje się zdecydowanie pośród najlepszych muzeów, które do tej pory widzieliśmy.
Poniżej eksponat przedinkaskiej kultury, która specjalizowała się w obróbce złota.
Nasza podróż dobiega końca w Londynie, gdzie po całym dniu błąkania się po mieście wsiadamy w Ryana na lotnisku Stansted i wracamy do Warszawy. Duch Peru w narodzie jednak nie ginie.
W ten oto sposób kończymy naszą podróż po Peru. Celem tego wpisu było pobieżne przedstawienie naszego wyjazdu, a nie jego wnikliwa analiza. Za tak okrojone notki poznawczo-historyczne musimy oczywiście przeprosić, ale zwyczajnie nie ma tutaj na to miejsca. W razie pytań zapraszamy do zadawania ich w komentarzach, jak też do bieżącego śledzenia bloga, bo wkrótce kolejne wpisy zarówno z Peru (będzie filmik!) jak i wyprawy na daleką północ, która powinna być tu opisana już ładnych parę miesięcy temu. Pozdrawiamy !
Zapraszamy do polubienia naszej strony na fcb –
W te i We W tamte facebook
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie...
Podobne