Tu wpływamy do naszego resortu w którym spędzimy kolejne 6 dni. Cena za noc 20 $, śniadania, obiady, kolacje w cenie. Prąd od godziny 18 do 24.
Tu nasz bungalow:
A tu recepcja, bar, jadalnia…
Po namowach naszych znajomych z Bunaken zdecydowaliśmy się zrobić kurs nurkowania. Tak akurat dobrze się złożyło, że na promie poznaliśmy świetnego instruktora, który przyleciał na Togean na niecałe 3 tygodnie bo na co dzień pracuje w Tajlandii. Po krótkiej drzemce na odpoczynek od razu zabraliśmy się za teorię. Dam jedno poważne zdjęcie, żeby było widać, że ostro pracujemy.
Ale w rzeczywistości nauka nurkowania z uczeniem sie ma niewiele wspólnego, a uczyć się przy stole w tropikach zwyczajnie nie wypada.
Po części teoretycznej przyszedł czas na ćwiczenia praktyczne. Każde zejście pod wodę było poprzedzone ”wykładem” w centrum nurkowania. Poniżej nasz instruktor Mika w trakcie jednego z takich wykładów.
Mika poza tym, że był bardzo spoko człowiekiem, to nie można mu również odmówić zdolności dydaktycznych. Sam z resztą też uczył się dość szybko i można powiedzieć, że liznął trochę polskiego. Tu parę z jego uwag napisanych nam pod wodą.
A tu już, pierwszy fun dive mniej więcej na głębokości 9 metrów. Niestety nasz aparat nie może zejść niżej niż 10 m więc na zdjęcia z 30 metrów musimy poczekać aż Mika załaduje je gdzieś na serwer.
Teraz może trochę samej wyspy.
Tak wyglądały wieczory, najpierw siedzieliśmy w Paradise do momentu, aż wyłączali generator i nie było prądu, a poźniej zbieraliśmy się do resortu obok (Lastari albo Black Marlin) i siedzieliśmy na plaży, graliśmy, śpiewaliśmy, paliliśmy ognisko i piliśmy arak rzecz jasna.
Jednego zaś wieczoru, a właściwie jednej nocy wybraliśmy się do dżungli, żeby znaleźć kraba kokosowego. Zostało już mało miejsc na świecie, gdzie jeszcze występują bo zwyczajnie coraz mniej jest takich miejsc jak Togean. Prowadzą nocny tryb życia dlatego na poszukiwanie trzeba wybrać się własnie nocą. Żyją na terenie od Oceanu Indyjskiego do centralnego Pacyfiku i największe ważą do 5 kg.
Rano z kolei popłynęliśmy w kierunku następnego dziwactwa, czyli Jellyfish lake (jezioro meduz). Na prawdę dziwne doświadczenie.
Szkoła podstawowa
I tak o to niestety trzeba było wypłynąć z Togean i trzeba powiedzieć, że było jeszcze trudniej niż z Bunaken. Droga tak samo długa, miejsce jeszcze bardziej zajebiste no i świadomość, że cała Indonezja nie wygląda tak spokojnie jak te wyspy. Znów trzeba było się targować, dziesięć razy spojrzeć w lewo i w prawo przed przejściem przez ulicę, znów trzeba było szukać busa i spać po norach. Następnym miejscem do którego dojechaliśmy była Tana Toraja – absolutnie niezwykłe miejsce, ale o tym już w następnym poście.